czwartek, 18 grudnia 2014

Podróż do Warszawy- w końcu część II.



zabytkowa kamienica, 1914

Myślałam, że już nie zasiądę do komputera! A to hiszpański, a to pranie, a to kocie rzygi, i jeszcze mega-ważne rozmowy na facebooku. Siadłam, piszę. Siądźcie, czytajcie.
balkon, nieznana Warszawa, postcard session, Chodakowskiej 22
 


 
Dawno, dawno temu (27.08. b.r.) pojechałam na sesję nagraniową Łąki Łan. Jak się tam znalazłam, dlaczego, i po co, pisałam już wcześniej. Skończyłam na tym, że śmiałyśmy się z Izą bardzo głośno (nawet pamiętam, z czego!), a potem bez problemu dotarłyśmy na miejsce. Tym miejscem była zabytkowa kamienica przy ulicy Chodakowskiej 22. Naszym oczom ukazały się stare mury i komunikat "Budynek grozi zawaleniem". Troszkę się przestraszyłyśmy, że może jednak pomyliłyśmy miejsca (jak zwykle), ale zaraz zauważyłyśmy łąkowy wóz, a po chwili chłopaka (Bartek!) zmierzającego w naszą stronę - chyba jakiś jasnowidz, bo od razu wiedział, że ja jestem Magda (wcale nie wiedział, że tam będziemy i nie widział mojego zdjęcia na facebooku). Zaprowadził nas do środka, przedstawił ekipie i oprowadził po kamienicy. Budynek powstał w 1914 roku i należał do Leona Doyleya. Miał kilka pięter, wąską i ciemną klatkę schodową, mnóstwo zakamarków, i zapewne niejdno tajemne przejście, co mocno działało na wyobraźnię.
 
 
 Okazało się też, że w jednej części urzędują szaleni fizycy, którzy nic a nic nie robili sobie z faktu, że już za moment staną się mimowolnymi świadkami TAKIEGO wydarzenia.  Pomysłodawca i głównodowodzący w Postcard Session (Piotrek!) zaprowadził nas na saaaamą górę, skąd roztaczał się widok na zapłakaną deszczem stolicę. Usiadłyśmy na tarasie, czekając aż wszyscy będą gotowi, deszcz padał, a ja miałam wrażenie, że zaraz usnę- na szczęście obecność przyfruwających co jakiś czas owadów- Bonków i Motyli sprawiała, że wydobywałam z siebie ostatnie zapasy energii. Czas płynął leniwie, z dołu dochodziły różne dziwne dźwięki, aż w końcu padło "zaczynamy!" i mogłyśmy zejść na dół, i w całej okazałości zobaczyć- od lewej (będę odmieniała pseudonimy, jak każde szanujące się polskie nazwisko!): Ponia Kolnego, Mega Motyla, Jeżusa Mariana, Zająca Cokictokloca, Niesfornego Bonka i Paprodziada. Jeśli dziwią Was te nazwy, to znak, że natychmiast musicie poznać Łąki Łan. Wtedy nic już Was nie zdziwi. Co tu dużo mówić... Było fantastycznie! Na koncertach można zobaczyć Owady i Ssaki w strojach odświętnych. Tym razem ubrali się dość zwyczajnie. Za to muzyka... Ich muzyka nie jest zwyczajna. Jest zwyczajnie niezwykła. Kto załączony, ten wie. Było dużo prób, podczas których bujałam odwłok i śpiewałam razem z Izą, i nagrania niepróbne, podczas których bałam się poruszyć i oddychać, żeby nie popsuć atmosfery, albo... czegokolwiek. Mogłam się bezwstydnie gapić na emocje malujące się na twarzach ŁŁ (ale mi teraz wszystkie laski, wywrzaskujące na koncertach "Zaaaaająąąąąc" zazdroszczą! Och, nie, ja przecież wcale się tak ostatnio na ich koncercie w Katowicach nie darłam, z tym swoim różowym kwietnym wiankiem na głowie :P...) - a chłopaki z Postcard Session uchwycili to doskonale. Widać jak Poń, Bonk i Zając- czyli Jarek, Michał i Bartek przeżywają to, co grają i Jeżusa - czyli Marka- grającego jak w transie na cymbałkach (Iza była nim urzeczona, obie stwierdziłyśmy, że to niemożliwe tak grać, wcale się nie myląc). W filmie widać też magię, czuć tę atmosferę (mnie też trochę widać- jak nie oddycham). Nawet kot dołączył- przyszedł sam z siebie, posłuchał jak brzmią Pompeje, i wrócił do swoich kocich spraw (oczywiście, że później próbowałam go złapać i zagłaskać :P). Nie widać tego, że mają absurdalne poczucie humoru, ale żeby tego doświadczyć, wystarczy posłuchać ich muzyki :). Było świetnie, wcale nie chciałam wracać do domu- a przynajmniej nie bez zdjęcia z Łąki Łanem- takie okazje się nie zdarzają często. Mam dowód, mam, patrzcie!

Łąki Łan akustycznie, Postcard Session mega motyl Poń Kolny Paprodziad Jeżus Marian Zając Cokictokloc Niesforny Bonk
 Fajni są, co? Wszyscy, co do jednego czułka i pazurka.
 
Do domu wracać nie chciałam, ale jednak trzeba było. I tu zaczęły się schody. Kto mnie zna (albo czyta), ten wie, że zgubić się (nawet we własnym mieście), to dla mnie nie problem. A Warszawa to zawsze ma dla mnie nowe niespodzianki. Ktoś z ekipy PS ustalił, że szybciej będzie, jeśli pojadę na dworzec wschodni (albo zachodni? nie pamiętam...). Pojęcia nie miałam, gdzie jest przystanek, więc Bartek zaproponował, że mnie zaprowadzi. Iza pojechała swoim tramwajem na dworzec centralny (bo ona z Lublina, pamiętacie). Byliśmy w połowie drogi, gdy zza zakrętu wyjechał autobus i zaczął zataczać się w stronę przystanku. -To twój!- krzyknął Bartek i jak prawdziwy gentleman pobiegł zatrzymywać pojazd, żebym zdążyła do niego wsiąść. A że biegam całkiem nieźle, w te pędy ruszyłam za nim i po kilkunastu sekundach byłam w suchym autobusie, próbując jednocześnie skasować bilet i odebrać dzwoniący telefon. Usiadłam. Siedzę. I myślę. Bo ja dużo myślę. Po jakimś czasie orientuję się, że nie wiem, ile się jedzie na dworzec, i gdzie właściwie mam wysiąść. Spoglądam na elektroniczną tablicę pokazującą trasę autobusu. Dworzec wschodni (zachodni?!) pozostał w szarej strefie. Serce podchodzi mi do gardła... Czy ja już zdążyłam go przegapić? Że przystanek już BYŁ upewnia mnie szara strefa, wędrująca w kierunku przeciwnym niż przystanek. Świetnie. Pytam jakiejś kobiety, okazuje się, że... wsiadłam do dobrego autobusu, ale w złą stronę. Jakie to... typowe. Wysiadam. Deszcz leje. Chyba nawet mam parasolkę, która, niestety, nie chroni mojej mega długiej spódnicy przed nasiąkaniem (o tym, że baldresówa nie jest wodoodporna też już Wam wspominałam). Kręcę się w kółko, docieram do przystanku, w międzyczasie kontaktuję się z Bartkiem (głupio mu było, i dobrze :P), i mówię, że jestem w czarnej dupie, i nie wiem, jak się z niej wydostać. Boże, ile tu już tekstu... W skrócie Wam napiszę, że wsiadłam do tramwaju, który miał mnie zawieźć na centralny, a zawiózł przystanek dalej, bo kończył trasę. Potem było tylko gorzej, bo spódnica z jasnoszarego stała się grafitowa (od wody), a w butach miałam jezioro, i wiadomo było, że nie mam szans zdążyć na pociąg do Katowic. Koniec końców był taki, że wylądowałam w Pawilonach na piwie w doborowym towarzystwie ekipy z Postcard Session. W domu byłam następnego dnia o 8 rano. Noc spędziłam w pociągu do Krakowa, prawie nie śpiąc (to była czwarta nieprzespana noc pod rząd)- z resztek snu wyleczył mnie facet, który, gdy zasypiałam, dotykał moich kolan. Najpierw myślałam, że podoba mu się spódnica. Ale, gdy powiedział, że mogę sobie położyć nogi na nim, żeby było mi wygodniej, zwątpiłam... Cóż, to całkiem inna historia ;)... I tak było warto! To teraz KLIP! Obejrzyjcie koniecznie ten i inne dzieła, bo chłopaki tworzą małe arcydzieła! Dzięki nim odkryłam nowe muzyczne fascynacje- o tym też kiedy indziej ;)... A ja jeszcze raz DZIĘKUJĘ, że mogłam tam być i przeżywać :).

 




sobota, 13 grudnia 2014

Wykształcenie

SJP, wykształcenie, znaczenie słowa wykształcony, kształcić, kształt
 
Czym jest wykształcenie? Kto jest osobą wykształconą? Słownik języka polskiego wydany w 2007 roku pod red. Mirosława Bańko (chyba odmienia się Bańki?!) definiuje wykształcenie jako wiadomości i umiejętności zdobyte w szkole lub na studiach, umożliwiające wykonywanie jakiegoś zawodu, a mianem wykształconego określa osobę, która kształciła się i zdobyła wiedzę w danej dziedzinie. Koreluje to z powszechnie rozumianym znaczeniem słowa wykształcenie, jakie funkcjonuje w dzisiejszej społeczności. I mimo, że uwielbiam słowniki, trudno jest mi przyjąć taką definicję. Jako, że lubię językowe poszukiwania, sięgam do etymologii - czyli do wyrazów kształcić i kształtować (wcześniej jest jeszcze kształt, ale nie będę rozkładać tu słów na czynniki pierwsze, bo nikt nie dotrwa do końca tekstu- obiecuję, że zaraz przejdę do sedna ;)). W słowniku napisali, że coś, co jest kształcące, dostarcza nam wielu cennych informacji lub doświadczeń. Jeśli kształcimy czyjeś zdolności lub czyjś charakter (...), to pracujemy nad nimi, doskonalimy je i rozwijamy.
 
wykształcenie ma znaczenie. Wykształcić, podróże kształcą, co nas kształtuje i kształci
 
No właśnie. Więc nie tylko wiedza ze szkoły, czy studiów nas kształci, a co za tym idzie - daje nam wykształcenie- dobrze myślę? Kształcą nas ludzie, których spotykamy na swojej drodze, literatura, sztuka, podróże, doświadczenia, radości, smutki, tragedie, przeciwności losu, trudności, miłość, ból, nienawiść, złamane serca, zmiany i nowości, których nie boimy się próbować... To wszystko kształtuje nasz charakter. Ale to niekoniczenie czyni nas wykształconymi, raczej ukształtowanymi. A więc co z tym wykształceniem? Kiedyś osobą wykształconą była ta, która znała języki obce, a ojczystym posługiwała się starannie i niemal bezbłędnie, pisała piękne listy, potrafiła grać na jakimś instrumencie, śpiewała, studiowała, czytała, znała kroki taneczne modne w danej epoce, posiadała wiedzę o świecie i sytuacji geopolitycznej, potrafiła prowadzić small talk na każdy niemal temat z osobami w swoim otoczeniu. Była kulturalna, miała również poczucie humoru, które jest nieodłącznym elementem, świadczącym o inteligencji. A dziś? Wystarczy skończyć studia. Właściwie to jakiekolwiek. Byle jakie uczelnie proponują byle jakie kierunki, po których możemy otrzymać upragniony tytuł magistra i zdobyć... wykształcenie. To nic, że wystarczy raz przyjść na zajęcia, żeby mieć zaliczony przedmiot, to nic, że program nauczania nijak się ma do tego, czego naprawdę tam uczą. To nic, że studenci na oczy nie widzieli swych wykładowców, a ci odwalają swoją robotę byle jak, myślami będąc na wczasach pod gruszą. Kilka(naście) lat temu zaczął się trend Idź na studia. Bo inaczej... Będziesz gorszy? Świat się zawali? Mam wrażenie (i nadzieję), że ten niezdrowy trend powoli mija.
 
 
Nie zrozumcie mnie źle - nie jestem przeciwniczką studiów, wręcz przeciwnie! Nie wyobrażam sobie, że mogłabym ich nie skończyć. Ale ja miałam pomysł na to, co chcę robić w życiu, kim chcę być, wybrałam dobrze, nie żałowałam, i nie żałuję nadal. Mimo, że czasem łapałam się za głowę, widząc, co się dzieje na mojej uczelni. Chodzi mi o to, żeby nie wybierać byle czego, dla samego papierka. Takie studia nie kształcą. To strata pieniędzy, i czasu. Jeśli nie mamy pomysłu, co chcemy robić, może warto przeczekać rok (bo 18, czy 19 lat to jednak mało na podejmowanie życiowych decyzji), zastanowić się, popracować w różnych miejscach, wybrać się w podróż (bo, jak wiadomo, podróże kształcą!). Studia nie (zawsze) czynią człowieka wykształconym. Jeśli nie ma pędu do nauki, do zdobywania nowej wiedzy, doświadczeń- w jakikolwiek sposób- podróżując, obcując ze sztuką, czytając...- jeśli nie można porozmawiać z człowiekiem na prawie żaden temat, jak można powiedzieć o nim, że jest człowiekiem wykształconym (nawet jeśli studiuje)? Kiedyś to było pięknie - kobiety z klasą, eleganccy mężczyźni - wykształceni - wcale nie dlatego, że samodzielnie napisali pracę dyplomową na jakiś ważki temat. Cóż, nie będę nad tym ubolewała, bo jak mawiał Jean Paul Sartre: być może istnieją czasy piękniejsze, ale te są nasze :).
 
 



...............................................................................................................................
A jakie jest Wasze zdanie? Ciekawa jestem, czym dla Was jest wykształcenie :). Może ktoś z Was ma dużo strasze wydanie słownika, a w nim zupełnie inną definicję słowa wykształcenie?
 
 
 

czwartek, 11 grudnia 2014

Temat z okładki: Lubię Czubaszek

Maria Czubaszek, prasa kobieca, bałagan w torebce, damska torebka, czasopisma
 Okładka Wysokich Obcasów Ekstra i mój pierdolnik wysypany z torebki - szukałam... strzykawki.
 
Lubię, co się dziwisz? To, że żywi się prawie wyłącznie parówkami, i pali jak smoczyca, nie przeszkadza mi wcale- siebie truje, nie mnie. Rozumiem, dlaczego przyznaniem się do dokonania  dwóch aborcji, wywołała burzę w naszym katolickim prawicowym kraju. Rozumiem też, że w tym momencie- w ówczesnych czasach, miała do tego prawo (bo było to legalne; nie mówię słowa o moralności) i rozumiem, kiedy twierdzi, że nie każda kobieta powinna zostawać matką, i że dzieci powinny być chciane (nie, nie popieram aborcji). Uwielbiam jej satyryczny humor, jej brzydką twarz (przepraszam! Ale tej urodzie już nic nie zaszkodzi!) i szczupłe nogi. Zaśmiewam się w głos przy jej wspólnie z Andrusem (i W. Karolakiem) książkach stworzonych. I przy jej felietonach, i wywiadach z nią. Podoba mi się jej podejście do życia, to, że nie bierze go tak całkiem na serio. Ostatnio przeczytałam wywiad z Marią Czubaszek w październikowym wydaniu Wysokich Obcasów Ekstra. Jej poglądy mocno pokrywają się z moimi- nie wszystkie, rzecz jasna, ale całkiem spora część.
 
I kocham ją za to, że na pytanie:
W jednym z wywiadów powiedziała pani o sobie, że nie jest feministką. Jak niezależna kobieta może tak siebie określić?
odpowiedziała:
- Bardziej tak, niż jako feministkę. Zgadzam się z większością ich poglądów, ale nie rozumiem na przykład, dlaczego komplementy ze strony panów powinnam traktować jako seksizm.
 
No właśnie, dlaczego? To przykre, że w ogólnym stereotypowym rozumieniu feminizmu, feministki to rozjazgotane babochłopy, które nie chcą mieć równych z mężczyznami praw, tylko chcą być równiejsze. Jak świnie w Folwarku Orwella. Przecież nie o to chodzi- nie o to powinno chodzić- w jakimkolwiek równościowym ruchu. Najgorsze, że takie kobiety istnieją naprawdę. Które, nie wiedzieć, czemu, noszą miano feministek, razem z workowatymi spodniami- bo jak się kobieta ubierze ładnie, a nie daj Boże SEKSOWNIE, to robi to tylko dla mężczyzn, i właściwie, to od razu może zapomnieć o jakimkolwiek szacunku ze strony tych niezależnych. Od razu nasuwa mi się piosenka Mai Koman, o której pisałam już w maju. I takie kobiety walczą z tymi na drugim biegunie, z tymi, których świat- według Czubaszek - obraca się według oczekiwania, żeby je ktoś przytulił, powiedział, że je kocha, dał kwiaty i śniadanie do łóżka. A ja się pytam, gdzie jest coś... ktoś... pomiędzy? Kobiety niezależne, które pracują zawodowo, bo chcą- albo nie pracują, bo nie chcą, dbają o siebie oraz o (swoich) mężczyzn. Takie, dla których wyjście za mąż (nie, że dobrze, jakkolwiek, byle być czyjąś żoną) nie jest największym priorytetem w życiu, ale nie jest też formą zniewolenia i dybania na niezależność i wolność. Czubaszek zdecydowanie i po raz kolejny mówi, że nigdy nie miała przyjaciółki, bo woli towarzystwo mężczyzn. Ja przyjaciółki (wspaniałe!) mam, i ich towarzystwa nie zamieniłabym na czas spędzony z najinteligentniejszym nieprzyzwoicie przystojnym i zabawnym facetem... Nie, żebym z takimi nie lubiła... rozmawiać ;). Wręcz przeciwnie- rozmowa z takim mężczyzną, to miód na moje serce :). Ale czas spędzony w gronie kobiecym jest zupełnie inny, niż ten z facetami. W dalszym ciągu mam na myśli rozmowy, żeby nie było. Bo, widzicie, mimo, że z moimi przyjaciółkami poruszam bardzo dużo ciężkich, mocnych i poważnych tematów, to tekstów w stylu Jakiegowidziałamsłodkiegoszczeniaczkadzisiaj! albo równie banalnych wypowiadanych KONIECZNIE wysokim tonem z prędkością pendolino jest mnóstwo. I uwierzcie mi, faceci patrzą wtedy z pobłażaniem, uśmiechając się półgębkiem, mrucząc coś pod nosem jak do dziecka- w przeciwieństwie do kobiet, nie zaczną nam odszczebiotywać. Nie, żeby oni prowadzili same dyskusje na wysokim poziomie- czymże wszakże jest gadka o spalonym, czy o koniach- niestety, tych mechanicznych, pfff... Nie. Chłopów nasze szczeniaczki i inne duperele zwykle nie interesują. Mam też drugą teorię. Oni nie słyszą. Nawet nie, że nie słuchają. Nie, nie. Oni nie słyszą, bo częstotliwość na której porozumiewają się podekscytowane kobiety jest słyszana tylko przez nie same, albo przez psy. Faceci słyszą coś takiego: piiiii piiii pi pi piii PIIIIII! (to jak mors, albo nadające statki kosmiczne, a nie wypikane brzydkie wyrazy!) Jestem audiologiem, to (udaję, że) się znam ;).

Czubaszek, Karolak, związki, Nic tak nie dzieli jak wspólne spanie
Wysokie Obcasy Ekstra, str. 29

W wywiadzie pada też temat poczucia humoru - że kobiety i mężczyźni mają inne (zgadzam się), i że Monty Python śmieszy bardziej mężczyzn, niż kobiety (zgadzam się), i że absurdalny humor również śmieszy bardziej tych pierwszych (gówno prawda). A Czubaszek to niby co, chłop? Jak czytam jej totalnie absurdale opowiadania, to nie mogę złapać tchu, tak się śmieję ;). Moje absurdalne poczucie humoru jest znane równie dobrze, jak piszczenie w ekscytujących sytuacjach i miłość do czytania ;). I będę bronić poczucia humoru kobiet. My po prostu niekoniecznie lubimy żarty z nas samych (a mężczyźni to już w ogóle na tym punkcie są przewrażliwieni, ha!) ;). Moim niegdysiejszym stałym hasłem było Może ciebie i twoich kolegów to śmieszy... Najśmieszniejsze (sic!) było to, że potem tekst w podobnym stylu znalazłam w jakimiś artykule :D... No. Ja mam poczucie humoru, i znam kobiety, przez które płaczę ze śmiechu ;).

 
Co jeszcze w Wysokich Obcasach? Pozostając w temacie spraw damsko- męskich- Czubaszek uważa (i ja też!), że jak się ze sobą jest, to trzeba od siebie odpocząć. A nie, że praca w tym samym miejscu (zgroza!), wspólne WSZYSTKO, zero czasu dla siebie, żadnych własnych pasji, żadnego ja. Oszaleć można. I zabić (tę drugą osobę). Przecież nawet się nie zdąży zatęsknić...

A na koniec kolejna rzecz, z którą się zgadzam- że człowiek nie jest z natury dobry. Uważam, że jest tak samo dobry jak zły. I że ma prawo wyboru. Niestety, często wybiera ciemność, miast oświetlonej drogi dobra. Dlatego, tak jak Czubaszek, wolę psy od ludzi. I w ogóle zwierzęta.

Artykuł, i Czubaszek, polecam!
 
Marek Edelman, człowiek z natury nie jest dobry, wolę zwierzęta niż ludzi
 Wysokie Obcasy Ekstra, str. 30
...............................................................................................................................................
 
 Tyle na dziś. Idę piec kolejną partię pierników. Ten horror nigdy się nie skończy...



wtorek, 9 grudnia 2014

To znowu ja.

Jestem mistrzynią zarządzania czasem. Cudzym czasem. Idealnie wydaję dyspozycje- wszystkie cechy prozodyczne oraz mimika twarzy są u mnie głęboko dopracowane. Jeśli zaś chodzi o zarządzanie czasem  własnym... Cóż... Dziś mam wolne. Plany, jak zwykle, ambitne- pieczenie pierników, pisanie Różnych Ważnych Rzeczy... Co robię? Siedzę w wannie i przyglądam się swoim opuszkom palców, zastanawiając się, jakie to czary, że w wodzie tak się marszczą. A wychodząc z kąpieli, poważnie głowę się nad tym, czy zdążyłam się umyć żelem pod prysznic, czy może tylko w tej wannie leżałam (głowę myłam szamponem, pamiętam!). Mam ostatnio tyle na głowie, i tyle różnorakich mniejszych i większych zmartwień, że potrzebuję resetu. Co dziwne, resetuję się dość często, i zważywszy na sytuację i swoją osobowość- mało się martwię i stresuję (chyba, że jadę tramwajem bez biletu, koszmar!!!!!!!!!!). Jestem tak zrelaksowana, że aż... się martwię ;). Tym wstępem dążę, oczywiście, do tego, żeby się tłumaczyć z tak długiej blogowej nieobecności. Czasem jest tak, że mam tyle rzeczy do zrobienia, że... nie robię nic ;). A ostatnimi czasy, zajmowałam się pisaniem całkiem innych rzeczy, aniżeli posty blogowe. Szkoda, bo pomysłów w mojej głowie nie brakowało, a teraz gdzieś pouciekały. Trochę mi głupio, szczególnie, że niektórzy pytali, co to za zatrważająca cisza u mnie... Mogłam chociaż wrzucić post o mężczyznach, który zalega w roboczych od 3 miesięcy! Jeszcze go wrzucę ;)... A teraz- co u mnie? Zła wiadomość jest taka, że równo tydzień temu skończyłam 26 lat. Teraz to już bliżej niż dalej do... trzydziestki. Dobra (?) wiadomość jest taka, że ludzie oceniają mnie na rocznik '93, albo '96 - i to październik!. I że z oblewania tejże uroczystości, mam fantastyczne wspomnienia i zdjęcia- uwaga, uwaga, zawoalowana informacja- ładowarkę z aparatu mam! Nie, nie znalazłam w tej stajni Augiasza. Kupiłam nową, trudno. Przegapiłam złotą jesień, czekam na śnieg, żeby strzelać fochy... foty, znaczy. Poza tym, dużo czytam, więc mam Wam co polecać (a czego od półtora miesiąca nie robię, do cholery!). I jeszcze... mam nową czapkę! Z kocimi uszami (a potem się dziwię, że mnie za małolatę biorą...). Mam kocią czapkę, mam koty, mam Instagram, nie mam selfie z kotem... Jezu, trzeba zrobić zdjęcia (mówiłam już, że mam dużo roboty?)! Niestety, w przeciwieństwie do właścicielki, koty nie są amatorami fotografii. Przekupiłam je przysmaczkami, ale i tak były niezadowolone. Czarnuszka dosadnie pokazała mi, co sądzi o tym wszystkim- łącznie ze mną- wyrzygując mi się na próg... Żadne zdjęcie nie wyszło odpowiednio, nie nie! Czarnuszka cały czas robiła miny, a Hultaj patrzył na mnie jak na nienormalną (wcale nie miał racji!). Mój Boże. Kolejne zmartwienie do kolekcji...

 
................................................................................................................................................
Taaaaaaaaak, wróciłam do blogosfery.
 
 
A teraz idę robić pierniczki, bo... Święta też już idą- cieszycie się :)?
 
 

niedziela, 19 października 2014

Polecanki

Mój anginowy tydzień pozwolił na przeczytanie kilku książek, obejrzenie kilku filmów i zmyciu naczyń (reszta burdelu stoi odłogiem- przecież na anginę kiedyś ludzie umierali!). Mam więc co Wam polecić- na świeżo. Na świeżo, to wcale nie znaczy, że pojawią się tu nowości- moim założeniem było to, że piszę o różnych godnych poleceniach dziełach, niekoniecznie tych najświeższych :).


Do poczytania:
Ziarno prawdy

Ostatnio opisuję książki, które przeczytałam dopiero po obejrzeniu ekranizacji na ich podstawie. A teraz... Teraz przeczytałam książkę, której autorem jest Zygmunt Miłoszewski, którego poprzednia książka została zekranizowana- i tę ekranizację widziałam (Boże, zagmatwane to jak przypadki zgonów w Klanie!). Uwikłanie było świetnym filmem, choć odbiegającym nieco (?) od książki. A Ziarno prawdy przeczytałam niemal jednym tchem. Mama do mnie przyjechała, jak zwykle podróżując z książkami. Jak zobaczyłam, czyjego autorstwa jest Ziarno prawdy, zgarnęłam je do siebie, korzystając z nieobecności rodzicielki. Jak tylko wróciła, zażądała zwrotu (a ja już przeczytałam 100 stron i się wciągnęłam!) i nie chciała nawet słuchać prób przekupstwa (Pokażę ci zdjęcia z Czarnogóry, jak mi ją teraz zostawisz!). Na szczęście, późnym wieczorem była już przeczytana przez mamę ;). Nie opowiem Wam, o czym jest, bo ja jestem od opisywania emocji towarzyszących pochłanianiu literatury i filmu, a nie fabuły ;). Nie wiem, czy lubicie kryminały i thrillery psychologiczne. Ja pochłaniam te skandynawskich autorów. Mają niesamowity klimat, są świetnie napisane i zwykle posiadają niespodziewane zakończenie. Powiem Wam, że kryminały Miłoszewskiego w niczym nie ustępują tym autorstwa Finów, Szwedów, czy Norwegów. Tyle, że są osadzone w Polsce- całkiem przyjemnie jest poczytać o różnych miastach (tym razem akcja rozgrywa się w malowniczym Sandomierzu). Z.M. buduje napięcie w taki sposób, że połykam słowa, jakby od szybkości przeczytania książki zależało moje życie. W jego stylu jest jakiś pociągający mrok, niebezpieczna namiętność, ale i obrazowe opisy i pewna doza humoru. Główny bohater, inspektor Szacki to obiekt westchnień kobiet i podziwu mężczyzn. Inteligentny, błyskotliwy skurwysyn. Wszystko to sprawia, że Miłoszewskiego czyta się jednym tchem, i marzy o poznaniu zakończenia (oczywiście po drodze spekulując, kto zabił i dając się zwodzić na manowce).


Poniżej macie dowód na poczucie humoru autora:

Śniły mu się jakieś bzdury (...) Leciał Wham!, on tańczył z różnymi kobietami, na pewno były tam Tatarska, Klara, Weronika i Sobieraj. Baśka miała na sobie tylko czerwoną koronkową bieliznę, byłoby to wszystko bardzo erotyczne, gdyby nie pojawił się Hitler - dokładnie przy słowach "you put the boom boom into my heart". Prawdziwy Adolf Hitler, z małym wąsikiem i w nazistowskim mundurze, niski, śmieszny facecik. Może niski, może śmieszny, ale tańczył zajebiście, naśladował ruchy George'a Micheala jak bóg tańca, dziewczyny zrobiły mu miejsce na parkiecie, wszyscy klaskali w kółeczku, a w środku tańczył Hitler. Nagle złapał Szackiego za rękę i zaczęli tańczyć razem, pamiętał ze snu, że uczucie niestosowności tańca z Hitlerem walczyło z uczuciem przyjemności, Hitler tańczył świetnie, zmysłowo, dawał się lekko prowadzić, pomysłowo reagował na każdy ruch. Ostatni blaknący obraz to roześmiany Hitler, wyrzucający na zmianę ramiona nad głowę, patrzący na niego i piszczący "come on baby let's not fight, we'll go dancing and everything will be all right."

Jako, że moja wyobraźnia jest bardzo BUJNA, nie mogłam opędzić się od tego obrazu, i strasznie się śmiałam. Tym bardziej, że piosenka Wake me up before you go go od kilku lat niezmiennie kojarzy mi się z lip dubem  mojej uczelni, w którym występowałam i tak, tak- "śpiewam" dokładnie ten sam fragment, co Hitler ze snu Szackiego :P. (https://www.youtube.com/watch?v=bYR8rDkxnZw możecie zerknąć, nie mogę przestać się śmiać, jak to oglądam i widzę siebie w drugiej minucie- jestem baletnicą, nie mogę też uwierzyć, że to było ponad 4 lata temu ;))

Oj, no przeczytajcie tę książkę, po prostu ;).


Do obejrzenia:

Max & Mary


Czy kiedykolwiek mieliście ochotę napisać list, wrzucić go do butelki, a tę z kolei do wielkiej wody? Albo wybrać z książki adresowej (czy takie jeszcze istnieją?!) losowego adresata i napisać do niego list? Bo coś takiego robi ośmioletnia Mary. Na kogo trafia, czy dostanie odpowiedź? A jeśli tak, czy korespondencyjna przyjaźń ma jakiekolwiek szanse? Nie lubię pisać o filmie, zdradzając część fabuły, więc jeśli chcecie się dowiedzieć, jakie konsekwencje może mieć naszpikowany błędami ortograficznymi list małej dziewczynki z dołączonym zdjęciem- obejrzyjcie film. Niech Was nie zwiedzie rysunkowe wykonanie tego dzieła. To ani bajka dla dzieci, ani kreskówka w stylu Shreka- nie wiadomo dla kogo. To opowieść o samotności, miłości, przyjaźni, zaburzeniach, lękach, nałogach. Jeśli widzieliście krótkometrażowy film Harvie Krumpet i uznaliście, że nie bez powodu został nagrodzony, obejrzyjcie koniecznie M&M- to ten sam reżyser i ten sam poziom wrażliwości. Mnie urzekła muzyka i sposób, w jaki (dosłownie i w przenośni) świat Maksa nabiera koloru dzięki listom Mary. I wiecie co jeszcze? Cudownie jest przenieść się w przeszłość, gdzie internet jest dopiero w planach, i gdzie ludzie używają papeterii i pióra, jeśli chcą się ze sobą skontaktować. Bo ja lubię listy. Pisać i dostawać.





Do posłuchania:

Pentatonix


Co tu dużo mówić- są niesamowici! Młodzi, piękni, pełni radości i energii z głosami, w których można się zakochać, i z którymi są w stanie robić cuda. Wrzucam Evolution of Music, bo tę piosenkę słyszałam jako pierwszą i chyba w ogóle dzięki temu stali się rozpoznawalni, ale zachęcam Was do posłuchania różnych innych nagrań- np składanki Daft Punk.


Do poklikania:
http://porysunki.blogspot.com/



Magdę Danaj z Porysunków znacie? Nie? No to nadrabiać natychmiast. Uwielbiam jej czarno-białe poczucie humoru. Używanie przekleństw dokładnie tam, gdzie trzeba, lekko feministyczne teksty, niesutanne trafianie w sedno. I rysunki też.



Do pogrania:

Times up! Celebrity





Najlepiej, oczywiście, gra się w większym gronie, ale i w trzy osoby daje radę ;). Zabawa polega na odgadywaniu postaci opisywanej/pokazywanej przez jedną osobę. Na czas. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że gra podzielona jest na trzy rundy: w pierwszej można mówić wszystko, w drugiej tylko jedno słowo, a w trzeciej już nic- można tylko pokazywać i wydawać dźwięki. Najłatwiej w trzeciej kategorii pokazać Sharone Stone, najtrudniej wszelkich polityków ;). Kupa śmiechu jest przy grze, bo niektórzy TAKIE rzeczy pokazują, że za cholerę nie można się domyślić, o co chodzi ;). Smaczku dodaje klepsydra- kiedy piasek się przesypie, pokazuje następna osoba. Jeśli chodzi o wykonanie gry- pudełko kiepskie, ale jest ładny woreczek, w którym można trzymać karty i klepsydrę. Karty niezbyt sztywne, ale dają radę. Ogólnie- warto się zaopatrzyć w Times up, jeśli lubi się alternatywne kalambury :).


To tyle w Polecankach na dziś. Niedługo wrzucę recenzję jakiejś książki. A teraz pozwólcie, że udam się na nie-wieczny spoczynek, bo jutro, mimo, że wcale tak do końca nie wyzdrowiałam- do pracy.


piątek, 17 października 2014

Ulubione jesienią (WB5)


Podczas, gdy z całą stanowczością rok w rok zapewniałam, że jesieni nie cierpię i że jak dla mnie mogłaby zniknąć z kalendarza, ona- jesień- stanęła mi za plecami, z torby wyciągając promienie słońca, pod nogi sypiąc mi szczerozłotym liściem. W przerwie w pracy siedzę na ławce, nie widać moich stóp, bo jak małe jeże, zakopały się w liście. Jest ciepło i przyjemnie. Pachnie... jesienią, którą od zeszłego roku ... lubię. Wszystko przez październik - i ten, i zeszłoroczny jest piękny.

Ulubione jesienią?

Spacery. Właściwie, to lubię spacerować o każdej porze roku. A jesienią... krążę mglistymi alejkami, wdycham październikowy dymny aromat, szuram liśćmi, i tymi liśćmi obrzucam psa. 


Ciepłe swetry i szale/kominy, w które się zawijam, kiedy rano wychodzę z domu.

Wirujące liście. Spoglądam w górę i patrzę jak małe, wyglądające jak złote papierki po czekoladowych cukierkach, listki z gracją sfruwają z drzew. Zanim opadną, wpadają w wir, zataczając mniejsze i większe koła, i urzekając mnie tym tańcem.


Gorąca herbata. Z miodem i cytryną, albo sokiem malinowym. Wypijana w samotności, pochłonięta razem z książką. Albo w cudzym domu, ogrzewająca dłonie po spacerze. 




Nie wiem, czy wiecie, ale początek października na moim osiedlu wyglądał tak: 

Koniczyna kwitła. Serio.



Jakże się cieszę, że żyję na świecie, w którym istnieje październik! Jakież to byłoby okropne, gdyby natychmiast po wrześniu następował listopad!
L.M. Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

To już koniec październikowego wyzwania. W weekend zabieram się za inne teksty na bloga. Będzie dużo książek!

czwartek, 16 października 2014

Gdzie mnie można znaleźć? (WB4)

Wyzwania u Uli dzień czwarty.

Gdzie mnie można znaleźć? Aktualnie w łóżku- z anginą i książką. A jeśli chodzi o portale, to jestem:






  • na bloglovin' o którym zapomniałam i przez który edytuję posta ;).




Zdecydowanie najwięcej korzystam z Facebooka (bo i prywatnie pożera mi dużo czasu, niestety). Wrzucam linki z bloga, śmieszne/motywujące cytaty i zdjęcia, i różne inne- więc zapraszam. Wrzucę tam dziś zdjęcie- zagadkę ;). A jeśli chodzi o Instagram, znajdziecie tam głównie książki, które czytam, jedzeniowe przyjemności i parę absurdów ;). Mój oryginalny nick zawdzięczam połączeniu dwóch imion- swojego i ... psiego :P. Wypowiadając go na głos, dochodzę do wniosku, że brzmi prawie jak Kicia1999, albo venuss15 (ten drugi, to niestety, mój pierwszy e-mail :P). Ale wszystkie Madeleine były zajęte, eh! Pinterest służy do zbierania różnych inspiracji- pomocne na przykład w nauce francuskiego. Na tym portalu szukam cytatów, ładnych zdjęć, i sposobów na organizację- nie wszystko mam przypięte u siebie ;). Bloglovin' to miejsce, w którym można zebrać wszystkie swoje ulubione blogi- i zawsze być na bieżąco :),
Mam też Twittera, z którego rzadko korzystam, ćwierknęłam na nim zaledwie kilka razy, ale tym razem go nie podlinkuję ;).


I co, mam już skończyć post? Ojejku, to smutne.



środa, 15 października 2014

Zawsze chciałam być Indianką (WB3)

Temat trzeciego dnia wyzwania u Uli Phelep to "Ja". 



Wiesz...
Czasem mam ochotę wziąć ze schroniska kolejnego kota.
Albo zrobić sobie nowy tatuaż.
Czasem mówię, że nie żałuję niczego, co zrobiłam w życiu,
By dwa dni później żałować tego, co działo się przed tygodniem.
Czasem nie mogę spać:
bo się martwię, albo śmieję jak głupia,
bo śpię na cudzej poduszce,
bo ktoś obok chrapie,
albo żre w nocy czekoladowe cukierki.
Czasem zapisuję coś (nie)ważnego w swoim różowym notesie,
choć nie przepadam za jego kolorem.
Czasem obmyślam przepiękne scenariusze
- które nie mają najmniejszej szansy się wydarzyć.
Czasem chcę trochę-bardzo schudnąć,
a czasem myślę, że jeszcze nie jest najgorzej.
Czasem robię głupoty,
czasem mam wyrzuty sumienia.
Czasem mówię, że wszyscy faceci są tacy sami,
a czasem nie mogę znieść towarzystwa kobiet.
Czasem bywam okrutna dla ludzi, którzy mnie kochają
- czasem tego żałuję.
Czasem śmieję się w sytuacjach wymagających zachowania powagi.
Czasem chciałabym urodzić się w latach 20 XX wieku.
Czasem widzę w lustrze piękno
- czasem zbiór niedoskonałości.
Czasem mówię przez sen,
więc boję się, że zdradzę jakieś tajemnice (których przecież nie mam)
Czasem bywam nieznośna.
Czasem, gdy było mi smutno, bolały mnie nadgarstki
- ale to kiedyś.
Czasem zapominam o czymś ważnym,
częściej pamiętam rzeczy, których wcale nie chcę.
Czasem coś napiszę,
skasuję
lub podrę.
Wiesz?

----------------------------------------------------------------

Zawsze chciałam być Indianką. Myślę, że kiedyś byłam. A może jeszcze będę?


Zdjęcie autorstwa Anny Borowicz: Anna Borowicz Photography


wtorek, 14 października 2014

Ulubione słowa i osoba, którą podziwiam, czyli podwójny post wyzwaniowy.

Koty urządziły Malowniczy Festiwal Rzygania i Srania, a ja muszę siedzieć w domu z nimi i z anginą. To całkiem w moim stylu przeziębić się, i przez dwa tygodnie wraz z owym przeziębieniem chodzić do pracy, na przedstawienia, organizować imprezy pożegnalne, tańczyć, włóczyć się nocą po mieście i pisać ogólnopolskie dyktanda, drzeć się w samochodzie, wzywać karetkę do podróżnych, a potem łaskawie pozwolić sobie na to, by iść do lekarza, bo coś mi się na gardle zrobiło, i usłyszeć: O, a tu ma pani anginę. Jakby tego było mało, mój komputer zawirusowany jak... nie jak ja,  bo angina to infekcja bakteryjna. Jak szlag. Odechciewa mi się jakiejkolwiek komputerowej pracy, więc i na bloga mało czasu poświęcam. Ale dziś nie daję się żadnym wirusom, ani nawet bakteriom. Grzybom również mówię stanowcze nie! i wrzucam Wam podwójny post z okazji kolejnego wyzwania u Uli. Podwójny, bo wczoraj nie zamieściłam listy ulubionych słów, a tego nie mogłabym sobie darować ;)...

A słowa, które lubię to:

przyprzyj samogon myślodsiewnia hegemonia kurwa szarawary szeleścić pieprzyć sztukateria mszyce ukontentowany aranżacja flausz partytura szansa ciecierzyca imaginacja mitrężyć szczwany


Wyzwanie mówi, że dziś należałoby podjąć temat Osoba, która mnie inspiruje. Chciałam napisać, że takich osób jest całkiem sporo, ale czy naprawdę? Jest kilkoro ludzi, którzy inspirują mnie do robienia kreatywnych rzeczy, albo takich, które swoimi działaniami nakierowują na czynienie dobra. Ale nie wiem, czy potrafiłabym wśród nich wybrać jedną, szczególną. Napiszę Wam o osobie, która jest dla mnie przykładem i wzorem, którą podziwiam. Nie będzie to ani aktor, ani blogerka, ani nawet lekarz na misji. Kobietą, którą podziwiam najbardziej świecie, jest moja babcia. Babcia, która ma 92 lata, i która nigdy nie narzeka, a na pytanie jak się czuje, odpowiada Jak się chodzi- nie jest źle. Babcia nie tylko chodzi, i jest samodzielna, ale ma też niezwykle jasny umysł, poczucie humoru, i choć wierząca, nie jest fanką pewnego Radia- a zamiast moherowego beretu, nosi stylowe kapelusiki. Była jedyną dziewczynką wśród czwórki rodzeństwa. Rodzeństwa, które zostało pozbawione ojca, gdy ten zginął w wieku lat 30 kilku śmiercią tragiczną. Niedługo potem, zmarł jeden z jej braci, potem ich mama- mówi się, że z żalu pękło jej serce. I w ten sposób dziewięcioletnia Krysia została sierotą. Trafiła do ukochanej babci, która również zmarła po 3 latach. Mogła trafić do domu dziecka, ale o nią, jej braci (i ziemię z domem) zabiegała rodzina. Przygarnięta przez wujostwo, najstarsza z rodzeństwa i kuzynostwa, dostawała najcięższe prace. Niedługo potem zaczęła się wojna. Najpierw weszli Niemcy, a trup młodych chłopców ścielił się gęsto na poboczach dróg. Potem wkroczyli Rosjanie. Krysia z kuzynkami, i innymi młodymi dziewczętami ukrywała się przed wygłodniałymi potworami Armii Czerwonej. Podczas okupacji moja kilkunastoletnia babcia pracowała u dobrego Niemca. Sprzątała, prała i prasowała wiele godzin. Kiedyś była tak zmęczona, że żelazkiem przypaliła koszulę należącą do pracodawcy. Przed furią żony, obronił ją ów dobry Niemiec. Zdarzało się, że zawijała w fartuch gruszkę, czy kawałek ciasta, by zanieść je młodszym braciom. Potem życie też jej nie rozpieszczało. Przeżyła braci, męża, i kilka innych znacznie młodszych osób z rodziny. Patrzyła na choroby i cierpienia swoich dzieci i wnucząt. A mimo to, nie ma w niej goryczy, złości na świat. Jest ciepła, mądra, codziennie po południu i przed snem czyta książki. Ma przyjaciół, z którymi spotyka się na kawie i z którymi gra w karty. W grę Czarna Dama gra z nią również cała nasza rodzina (chyba Wam już mówiłam, że jak byłam mała, to oszukiwałam- między innymi w ten sposób, że podglądałam karty w odbiciu okularów babci, podła ja :P). Co tydzień do babci przychodzi fryzjerka, która układa jej włosy i zasypuje opowieściami o kościele, pielgrzymkach i uzdrawiaczach. A babcia, jak zwykle taktowna, słucha jej i nie przerywa, choć uważa, że pani Hania przesadza. Kiedy coś jej się nie podoba, odlicza do 10, albo mówi Chwileczkę!- to ostatnie niemal na stałe łączy się z pewnym imieniem, dając twór Chwileczkę, Marylko!. Należałoby wspomnieć, że imię to nosi nie kto inny, a córka mojej babci, czyli moja mama :). Oj, daje jej babcia czasem popalić ;). Wiecie co? Kiedyś napiszę o niej, o mojej babci. Coś większego, niż post. Kilka fragmentów już mam. I gwarantuję Wam, że jeśli jakimś sposobem trafi to w Wasze ręce, będziecie - tak samo jak ja- płakać, gdy moja prababcia wyda ostatni oddech dopiero, gdy zobaczy swoją córkę w czarnych warkoczykach związanych kokardami, i tak samo się śmiać, gdy nastoletniej Krysi będzie podobał się jednocześnie Tadek (mój dziadek!) i Stasiu, który zawsze miał całe, czyste skarpetki.

Na zdjęciu babcia Krysia na ukochanej działce z niemniej ukochanymi wnukami ;)- to najmniejsze, ciągnięte za ręce przez wszystkich, o niedookreślonej płci, to ja :P. Tak sobie myślę, że jak byliśmy u niej w czwórkę (brakowało tylko jednej wnuczki i byłby komplet), to dawaliśmy jej pewnie mocno w kość. Natalia i Dominika, które ciągle przede mną uciekały, zamykały mnie w łazience- taka zabawa w policjanta, złodzieja i porwane (przetrzymywane w łazience) dziecko i ja- płacząca i tęskniąca za domem, albo skarżąca na kuzynki :P... To tego lata siedziałyśmy we trzy na hamaku, doprowadzając do jego zarwania (nie pierwszego i nie ostatniego). Spadłyśmy na ziemię i utowrzyłyśmy "kanapkę" zgodnie z wiekiem- Dominika, Natalia i ja. Było dużo śmiechu (N&D) oraz płaczu i wycia "Baaaaaabciaaaaaa" (ja :P). 





PS. Chciałam Wam wrzucić jakieś zdjęcia z okresu młodości mojej babci, ale w tej chwili nie mogę żadnych znaleźć. Znalazłam za to mnóstwo kompromitujących mnie i różne inne osoby :D. Aż mnie kusi, żeby co poniektórym powrzucać urocze obrazki na tablicę fejsbukową :P. Znalazłam też zdjęcia mojej mamy z różnych imprez pracowniczych, na których zawsze tańczy, śpiewa, albo jedno i drugie. Pamiętam, że jak byłam (chyba) w gimnazjum i przyszłam odwiedzić mamę w pracy, to zajrzałam do jej szuflady, gdzie znalazłam same perełki- właśnie owe fotografie. Śmiałam się, że pokażę ojcu, że na każdym tańczy z jakimś kolegą. Pierwszy raz widziałam moją matkę z tak poważną miną - nie spodobał jej się mój mały żarcik :P.

wtorek, 7 października 2014

Temat z okładki (raczej niszowej)

poezja nic dwa razy, zaskoczenie, Nobel


Nie napiszę o Premierze. Ani o śmierci Anny Przybylskiej, choć to, niestety, temat na topie (bo śmierć, i inne złe wiadomości to zawsze dobra pożywka dla mediów). Nie napiszę o eboli (może o tym, co mnie boli). Nie napiszę dużo. Cudzych słów użyję więcej, niż swoich. Napiszę Wam o swojej ulubionej Noblistce. Dlaczego? Bo jutro premiera (nie pani premier) Czarnej Piosenki, czyli tomiku poezji, w którym umieszczono niepublikowane wiersze Wisławy Szymborskiej. Mam mocno mieszane uczucia względem tego wydarzenia. Z jednej strony, poezja Ichny tak mocno do mnie trafia, tak chwyta za serce, i pozbawia tchu, że pragnę więcej. Z drugiej, zastanawiam się, czy to nie... kradzież. Skoro, spisywane od okresu wojny, wiersze nie zostały opublikowane, to może nigdy nie miały być poznane przez szersze grono odbiorców? W tej chwili czytam biografię poetki, z której jasno wynika, że Szymborska nie lubiła, gdy wokół niej robiło się szum. Nie lubiła też, gdy pytano ją o jej twórczość, interpretację, proces tworzenia wiersza. I że mnóstwo jej wierszy wylądowało w koszu, że nie chciała, by pierwowzory jej wierszy były czytane. I nie ujawnię tu swojego sądu, bo nie wiem i nie wiem i trzymam się tego jak zbawiennej poręczy. Za to wrzucę Wam kilka fragmentów wierszy W.S. Czytając któryś, mówię: To mój ulubiony!, by zaraz to samo powiedzieć o następnym. Chyba nie mam ulubionego - albo jeszcze go nie wybrałam. Ale z Wisławą łączy mnie jakaś niewidzialna nić porozumienia. Mam wrażenie, że ona puszcza do mnie oko. Ze swoich wierszy i pocztówek wysyłanych do przyjaciół. Z listów (podpisanych jako strażnik z parkingu) do koleżanki, gęsto naszpikowanych błędami ortograficznymi. Z opowiadania małej Ichny Błysk rewolwru. I ze zdjęcia na okładce biografii (Szymborska długo nie chciała zgodzić się na wydanie jakiejkolwiek biografii). Wrzucam Wam lekko okrojone wiersze, kilka. Zbrodnią jest tak je okrajać i bezcześcić, ale jeśli będziecie chcieli - sami przeczytacie całość, nie mogę na siłę wlewać Wam jej w umysły ;). 


"(...)
Jest w kropli atramentu spory zapas
myśliwych z przymrużonym okiem,
gotowych zbiec po stromym piórze w dół,
otoczyć sarnę, złożyć się do strzału.

Zapominają, że tu nie jest życie.
Inne, czarno na białym, panują tu prawa.
Okamgnienie trwać będzie tak długo, jak zechcę,
pozwoli się podzielić na małe wieczności
pełne wstrzymanych w locie kul.
Na zawsze, jeśli każę, nic się tu nie stanie.
Bez mojej woli nawet liść nie spadnie
ani źdźbło się nie ugnie pod kropką kopytka.

Jest więc taki świat,
nad którym los sprawuję niezależny?
Czas, który wiążę łańcuchami znaków?
Istnienie na mój rozkaz nieustanne?

Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej.



"Oboje są przekonani, 
że połączyło ich uczucie nagłe. 
(...)
Bardzo by ich zdziwiło, 
że od dłuższego czasu 
bawił się nimi przypadek. 

Jeszcze nie całkiem gotów 
zamienić się dla nich w los, 
zbliżał ich i oddalał, 
zabiegał im drogę 
i tłumiąc chichot 
odskakiwał w bok. 
(...)
Może trzy lata temu 
albo w zeszły wtorek 
pewien listek przefrunął 
z ramienia na ramię? 
Było coś zgubionego i podniesionego. 
Kto wie, czy już nie piłka 
w zaroślach dzieciństwa? 

Były klamki i dzwonki 
na których zawczasu 
dotyk kładł się na dotyk. 
Walizki obok siebie w przechowalni. 
Był może nawet pewnej nocy jednakowy sen, 
natychmiast po zbudzeniu zamazany. 
(...)"

"(...)
Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie.
Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast
na grządce wytyczonej pod stokrotki.

Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic.
Zuchwałe nazywanie rzeczy po imieniu,
rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy,
pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
tarło poglądów - w to im właśnie graj.
(..)
W czasie tych schadzek parzy się ledwie herbata.
Ludzie siedzą na krzesłach, poruszają ustami.
Nogę na nogę każdy sam sobie zakłada.
Jedna stopa w ten sposób dotyka podłogi,
druga swobodnie kiwa się w powietrzu.
Czasem tylko ktoś wstanie,
zbliży się do okna
i przez szparę w firankach
podgląda ulicę."



"Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. 
Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
 nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
 oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy,
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
 i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę"

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I to by było na tyle. A do Szymborskiej jeszcze wrócę.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...