czwartek, 18 grudnia 2014

Podróż do Warszawy- w końcu część II.



zabytkowa kamienica, 1914

Myślałam, że już nie zasiądę do komputera! A to hiszpański, a to pranie, a to kocie rzygi, i jeszcze mega-ważne rozmowy na facebooku. Siadłam, piszę. Siądźcie, czytajcie.
balkon, nieznana Warszawa, postcard session, Chodakowskiej 22
 


 
Dawno, dawno temu (27.08. b.r.) pojechałam na sesję nagraniową Łąki Łan. Jak się tam znalazłam, dlaczego, i po co, pisałam już wcześniej. Skończyłam na tym, że śmiałyśmy się z Izą bardzo głośno (nawet pamiętam, z czego!), a potem bez problemu dotarłyśmy na miejsce. Tym miejscem była zabytkowa kamienica przy ulicy Chodakowskiej 22. Naszym oczom ukazały się stare mury i komunikat "Budynek grozi zawaleniem". Troszkę się przestraszyłyśmy, że może jednak pomyliłyśmy miejsca (jak zwykle), ale zaraz zauważyłyśmy łąkowy wóz, a po chwili chłopaka (Bartek!) zmierzającego w naszą stronę - chyba jakiś jasnowidz, bo od razu wiedział, że ja jestem Magda (wcale nie wiedział, że tam będziemy i nie widział mojego zdjęcia na facebooku). Zaprowadził nas do środka, przedstawił ekipie i oprowadził po kamienicy. Budynek powstał w 1914 roku i należał do Leona Doyleya. Miał kilka pięter, wąską i ciemną klatkę schodową, mnóstwo zakamarków, i zapewne niejdno tajemne przejście, co mocno działało na wyobraźnię.
 
 
 Okazało się też, że w jednej części urzędują szaleni fizycy, którzy nic a nic nie robili sobie z faktu, że już za moment staną się mimowolnymi świadkami TAKIEGO wydarzenia.  Pomysłodawca i głównodowodzący w Postcard Session (Piotrek!) zaprowadził nas na saaaamą górę, skąd roztaczał się widok na zapłakaną deszczem stolicę. Usiadłyśmy na tarasie, czekając aż wszyscy będą gotowi, deszcz padał, a ja miałam wrażenie, że zaraz usnę- na szczęście obecność przyfruwających co jakiś czas owadów- Bonków i Motyli sprawiała, że wydobywałam z siebie ostatnie zapasy energii. Czas płynął leniwie, z dołu dochodziły różne dziwne dźwięki, aż w końcu padło "zaczynamy!" i mogłyśmy zejść na dół, i w całej okazałości zobaczyć- od lewej (będę odmieniała pseudonimy, jak każde szanujące się polskie nazwisko!): Ponia Kolnego, Mega Motyla, Jeżusa Mariana, Zająca Cokictokloca, Niesfornego Bonka i Paprodziada. Jeśli dziwią Was te nazwy, to znak, że natychmiast musicie poznać Łąki Łan. Wtedy nic już Was nie zdziwi. Co tu dużo mówić... Było fantastycznie! Na koncertach można zobaczyć Owady i Ssaki w strojach odświętnych. Tym razem ubrali się dość zwyczajnie. Za to muzyka... Ich muzyka nie jest zwyczajna. Jest zwyczajnie niezwykła. Kto załączony, ten wie. Było dużo prób, podczas których bujałam odwłok i śpiewałam razem z Izą, i nagrania niepróbne, podczas których bałam się poruszyć i oddychać, żeby nie popsuć atmosfery, albo... czegokolwiek. Mogłam się bezwstydnie gapić na emocje malujące się na twarzach ŁŁ (ale mi teraz wszystkie laski, wywrzaskujące na koncertach "Zaaaaająąąąąc" zazdroszczą! Och, nie, ja przecież wcale się tak ostatnio na ich koncercie w Katowicach nie darłam, z tym swoim różowym kwietnym wiankiem na głowie :P...) - a chłopaki z Postcard Session uchwycili to doskonale. Widać jak Poń, Bonk i Zając- czyli Jarek, Michał i Bartek przeżywają to, co grają i Jeżusa - czyli Marka- grającego jak w transie na cymbałkach (Iza była nim urzeczona, obie stwierdziłyśmy, że to niemożliwe tak grać, wcale się nie myląc). W filmie widać też magię, czuć tę atmosferę (mnie też trochę widać- jak nie oddycham). Nawet kot dołączył- przyszedł sam z siebie, posłuchał jak brzmią Pompeje, i wrócił do swoich kocich spraw (oczywiście, że później próbowałam go złapać i zagłaskać :P). Nie widać tego, że mają absurdalne poczucie humoru, ale żeby tego doświadczyć, wystarczy posłuchać ich muzyki :). Było świetnie, wcale nie chciałam wracać do domu- a przynajmniej nie bez zdjęcia z Łąki Łanem- takie okazje się nie zdarzają często. Mam dowód, mam, patrzcie!

Łąki Łan akustycznie, Postcard Session mega motyl Poń Kolny Paprodziad Jeżus Marian Zając Cokictokloc Niesforny Bonk
 Fajni są, co? Wszyscy, co do jednego czułka i pazurka.
 
Do domu wracać nie chciałam, ale jednak trzeba było. I tu zaczęły się schody. Kto mnie zna (albo czyta), ten wie, że zgubić się (nawet we własnym mieście), to dla mnie nie problem. A Warszawa to zawsze ma dla mnie nowe niespodzianki. Ktoś z ekipy PS ustalił, że szybciej będzie, jeśli pojadę na dworzec wschodni (albo zachodni? nie pamiętam...). Pojęcia nie miałam, gdzie jest przystanek, więc Bartek zaproponował, że mnie zaprowadzi. Iza pojechała swoim tramwajem na dworzec centralny (bo ona z Lublina, pamiętacie). Byliśmy w połowie drogi, gdy zza zakrętu wyjechał autobus i zaczął zataczać się w stronę przystanku. -To twój!- krzyknął Bartek i jak prawdziwy gentleman pobiegł zatrzymywać pojazd, żebym zdążyła do niego wsiąść. A że biegam całkiem nieźle, w te pędy ruszyłam za nim i po kilkunastu sekundach byłam w suchym autobusie, próbując jednocześnie skasować bilet i odebrać dzwoniący telefon. Usiadłam. Siedzę. I myślę. Bo ja dużo myślę. Po jakimś czasie orientuję się, że nie wiem, ile się jedzie na dworzec, i gdzie właściwie mam wysiąść. Spoglądam na elektroniczną tablicę pokazującą trasę autobusu. Dworzec wschodni (zachodni?!) pozostał w szarej strefie. Serce podchodzi mi do gardła... Czy ja już zdążyłam go przegapić? Że przystanek już BYŁ upewnia mnie szara strefa, wędrująca w kierunku przeciwnym niż przystanek. Świetnie. Pytam jakiejś kobiety, okazuje się, że... wsiadłam do dobrego autobusu, ale w złą stronę. Jakie to... typowe. Wysiadam. Deszcz leje. Chyba nawet mam parasolkę, która, niestety, nie chroni mojej mega długiej spódnicy przed nasiąkaniem (o tym, że baldresówa nie jest wodoodporna też już Wam wspominałam). Kręcę się w kółko, docieram do przystanku, w międzyczasie kontaktuję się z Bartkiem (głupio mu było, i dobrze :P), i mówię, że jestem w czarnej dupie, i nie wiem, jak się z niej wydostać. Boże, ile tu już tekstu... W skrócie Wam napiszę, że wsiadłam do tramwaju, który miał mnie zawieźć na centralny, a zawiózł przystanek dalej, bo kończył trasę. Potem było tylko gorzej, bo spódnica z jasnoszarego stała się grafitowa (od wody), a w butach miałam jezioro, i wiadomo było, że nie mam szans zdążyć na pociąg do Katowic. Koniec końców był taki, że wylądowałam w Pawilonach na piwie w doborowym towarzystwie ekipy z Postcard Session. W domu byłam następnego dnia o 8 rano. Noc spędziłam w pociągu do Krakowa, prawie nie śpiąc (to była czwarta nieprzespana noc pod rząd)- z resztek snu wyleczył mnie facet, który, gdy zasypiałam, dotykał moich kolan. Najpierw myślałam, że podoba mu się spódnica. Ale, gdy powiedział, że mogę sobie położyć nogi na nim, żeby było mi wygodniej, zwątpiłam... Cóż, to całkiem inna historia ;)... I tak było warto! To teraz KLIP! Obejrzyjcie koniecznie ten i inne dzieła, bo chłopaki tworzą małe arcydzieła! Dzięki nim odkryłam nowe muzyczne fascynacje- o tym też kiedy indziej ;)... A ja jeszcze raz DZIĘKUJĘ, że mogłam tam być i przeżywać :).

 




sobota, 13 grudnia 2014

Wykształcenie

SJP, wykształcenie, znaczenie słowa wykształcony, kształcić, kształt
 
Czym jest wykształcenie? Kto jest osobą wykształconą? Słownik języka polskiego wydany w 2007 roku pod red. Mirosława Bańko (chyba odmienia się Bańki?!) definiuje wykształcenie jako wiadomości i umiejętności zdobyte w szkole lub na studiach, umożliwiające wykonywanie jakiegoś zawodu, a mianem wykształconego określa osobę, która kształciła się i zdobyła wiedzę w danej dziedzinie. Koreluje to z powszechnie rozumianym znaczeniem słowa wykształcenie, jakie funkcjonuje w dzisiejszej społeczności. I mimo, że uwielbiam słowniki, trudno jest mi przyjąć taką definicję. Jako, że lubię językowe poszukiwania, sięgam do etymologii - czyli do wyrazów kształcić i kształtować (wcześniej jest jeszcze kształt, ale nie będę rozkładać tu słów na czynniki pierwsze, bo nikt nie dotrwa do końca tekstu- obiecuję, że zaraz przejdę do sedna ;)). W słowniku napisali, że coś, co jest kształcące, dostarcza nam wielu cennych informacji lub doświadczeń. Jeśli kształcimy czyjeś zdolności lub czyjś charakter (...), to pracujemy nad nimi, doskonalimy je i rozwijamy.
 
wykształcenie ma znaczenie. Wykształcić, podróże kształcą, co nas kształtuje i kształci
 
No właśnie. Więc nie tylko wiedza ze szkoły, czy studiów nas kształci, a co za tym idzie - daje nam wykształcenie- dobrze myślę? Kształcą nas ludzie, których spotykamy na swojej drodze, literatura, sztuka, podróże, doświadczenia, radości, smutki, tragedie, przeciwności losu, trudności, miłość, ból, nienawiść, złamane serca, zmiany i nowości, których nie boimy się próbować... To wszystko kształtuje nasz charakter. Ale to niekoniczenie czyni nas wykształconymi, raczej ukształtowanymi. A więc co z tym wykształceniem? Kiedyś osobą wykształconą była ta, która znała języki obce, a ojczystym posługiwała się starannie i niemal bezbłędnie, pisała piękne listy, potrafiła grać na jakimś instrumencie, śpiewała, studiowała, czytała, znała kroki taneczne modne w danej epoce, posiadała wiedzę o świecie i sytuacji geopolitycznej, potrafiła prowadzić small talk na każdy niemal temat z osobami w swoim otoczeniu. Była kulturalna, miała również poczucie humoru, które jest nieodłącznym elementem, świadczącym o inteligencji. A dziś? Wystarczy skończyć studia. Właściwie to jakiekolwiek. Byle jakie uczelnie proponują byle jakie kierunki, po których możemy otrzymać upragniony tytuł magistra i zdobyć... wykształcenie. To nic, że wystarczy raz przyjść na zajęcia, żeby mieć zaliczony przedmiot, to nic, że program nauczania nijak się ma do tego, czego naprawdę tam uczą. To nic, że studenci na oczy nie widzieli swych wykładowców, a ci odwalają swoją robotę byle jak, myślami będąc na wczasach pod gruszą. Kilka(naście) lat temu zaczął się trend Idź na studia. Bo inaczej... Będziesz gorszy? Świat się zawali? Mam wrażenie (i nadzieję), że ten niezdrowy trend powoli mija.
 
 
Nie zrozumcie mnie źle - nie jestem przeciwniczką studiów, wręcz przeciwnie! Nie wyobrażam sobie, że mogłabym ich nie skończyć. Ale ja miałam pomysł na to, co chcę robić w życiu, kim chcę być, wybrałam dobrze, nie żałowałam, i nie żałuję nadal. Mimo, że czasem łapałam się za głowę, widząc, co się dzieje na mojej uczelni. Chodzi mi o to, żeby nie wybierać byle czego, dla samego papierka. Takie studia nie kształcą. To strata pieniędzy, i czasu. Jeśli nie mamy pomysłu, co chcemy robić, może warto przeczekać rok (bo 18, czy 19 lat to jednak mało na podejmowanie życiowych decyzji), zastanowić się, popracować w różnych miejscach, wybrać się w podróż (bo, jak wiadomo, podróże kształcą!). Studia nie (zawsze) czynią człowieka wykształconym. Jeśli nie ma pędu do nauki, do zdobywania nowej wiedzy, doświadczeń- w jakikolwiek sposób- podróżując, obcując ze sztuką, czytając...- jeśli nie można porozmawiać z człowiekiem na prawie żaden temat, jak można powiedzieć o nim, że jest człowiekiem wykształconym (nawet jeśli studiuje)? Kiedyś to było pięknie - kobiety z klasą, eleganccy mężczyźni - wykształceni - wcale nie dlatego, że samodzielnie napisali pracę dyplomową na jakiś ważki temat. Cóż, nie będę nad tym ubolewała, bo jak mawiał Jean Paul Sartre: być może istnieją czasy piękniejsze, ale te są nasze :).
 
 



...............................................................................................................................
A jakie jest Wasze zdanie? Ciekawa jestem, czym dla Was jest wykształcenie :). Może ktoś z Was ma dużo strasze wydanie słownika, a w nim zupełnie inną definicję słowa wykształcenie?
 
 
 

czwartek, 11 grudnia 2014

Temat z okładki: Lubię Czubaszek

Maria Czubaszek, prasa kobieca, bałagan w torebce, damska torebka, czasopisma
 Okładka Wysokich Obcasów Ekstra i mój pierdolnik wysypany z torebki - szukałam... strzykawki.
 
Lubię, co się dziwisz? To, że żywi się prawie wyłącznie parówkami, i pali jak smoczyca, nie przeszkadza mi wcale- siebie truje, nie mnie. Rozumiem, dlaczego przyznaniem się do dokonania  dwóch aborcji, wywołała burzę w naszym katolickim prawicowym kraju. Rozumiem też, że w tym momencie- w ówczesnych czasach, miała do tego prawo (bo było to legalne; nie mówię słowa o moralności) i rozumiem, kiedy twierdzi, że nie każda kobieta powinna zostawać matką, i że dzieci powinny być chciane (nie, nie popieram aborcji). Uwielbiam jej satyryczny humor, jej brzydką twarz (przepraszam! Ale tej urodzie już nic nie zaszkodzi!) i szczupłe nogi. Zaśmiewam się w głos przy jej wspólnie z Andrusem (i W. Karolakiem) książkach stworzonych. I przy jej felietonach, i wywiadach z nią. Podoba mi się jej podejście do życia, to, że nie bierze go tak całkiem na serio. Ostatnio przeczytałam wywiad z Marią Czubaszek w październikowym wydaniu Wysokich Obcasów Ekstra. Jej poglądy mocno pokrywają się z moimi- nie wszystkie, rzecz jasna, ale całkiem spora część.
 
I kocham ją za to, że na pytanie:
W jednym z wywiadów powiedziała pani o sobie, że nie jest feministką. Jak niezależna kobieta może tak siebie określić?
odpowiedziała:
- Bardziej tak, niż jako feministkę. Zgadzam się z większością ich poglądów, ale nie rozumiem na przykład, dlaczego komplementy ze strony panów powinnam traktować jako seksizm.
 
No właśnie, dlaczego? To przykre, że w ogólnym stereotypowym rozumieniu feminizmu, feministki to rozjazgotane babochłopy, które nie chcą mieć równych z mężczyznami praw, tylko chcą być równiejsze. Jak świnie w Folwarku Orwella. Przecież nie o to chodzi- nie o to powinno chodzić- w jakimkolwiek równościowym ruchu. Najgorsze, że takie kobiety istnieją naprawdę. Które, nie wiedzieć, czemu, noszą miano feministek, razem z workowatymi spodniami- bo jak się kobieta ubierze ładnie, a nie daj Boże SEKSOWNIE, to robi to tylko dla mężczyzn, i właściwie, to od razu może zapomnieć o jakimkolwiek szacunku ze strony tych niezależnych. Od razu nasuwa mi się piosenka Mai Koman, o której pisałam już w maju. I takie kobiety walczą z tymi na drugim biegunie, z tymi, których świat- według Czubaszek - obraca się według oczekiwania, żeby je ktoś przytulił, powiedział, że je kocha, dał kwiaty i śniadanie do łóżka. A ja się pytam, gdzie jest coś... ktoś... pomiędzy? Kobiety niezależne, które pracują zawodowo, bo chcą- albo nie pracują, bo nie chcą, dbają o siebie oraz o (swoich) mężczyzn. Takie, dla których wyjście za mąż (nie, że dobrze, jakkolwiek, byle być czyjąś żoną) nie jest największym priorytetem w życiu, ale nie jest też formą zniewolenia i dybania na niezależność i wolność. Czubaszek zdecydowanie i po raz kolejny mówi, że nigdy nie miała przyjaciółki, bo woli towarzystwo mężczyzn. Ja przyjaciółki (wspaniałe!) mam, i ich towarzystwa nie zamieniłabym na czas spędzony z najinteligentniejszym nieprzyzwoicie przystojnym i zabawnym facetem... Nie, żebym z takimi nie lubiła... rozmawiać ;). Wręcz przeciwnie- rozmowa z takim mężczyzną, to miód na moje serce :). Ale czas spędzony w gronie kobiecym jest zupełnie inny, niż ten z facetami. W dalszym ciągu mam na myśli rozmowy, żeby nie było. Bo, widzicie, mimo, że z moimi przyjaciółkami poruszam bardzo dużo ciężkich, mocnych i poważnych tematów, to tekstów w stylu Jakiegowidziałamsłodkiegoszczeniaczkadzisiaj! albo równie banalnych wypowiadanych KONIECZNIE wysokim tonem z prędkością pendolino jest mnóstwo. I uwierzcie mi, faceci patrzą wtedy z pobłażaniem, uśmiechając się półgębkiem, mrucząc coś pod nosem jak do dziecka- w przeciwieństwie do kobiet, nie zaczną nam odszczebiotywać. Nie, żeby oni prowadzili same dyskusje na wysokim poziomie- czymże wszakże jest gadka o spalonym, czy o koniach- niestety, tych mechanicznych, pfff... Nie. Chłopów nasze szczeniaczki i inne duperele zwykle nie interesują. Mam też drugą teorię. Oni nie słyszą. Nawet nie, że nie słuchają. Nie, nie. Oni nie słyszą, bo częstotliwość na której porozumiewają się podekscytowane kobiety jest słyszana tylko przez nie same, albo przez psy. Faceci słyszą coś takiego: piiiii piiii pi pi piii PIIIIII! (to jak mors, albo nadające statki kosmiczne, a nie wypikane brzydkie wyrazy!) Jestem audiologiem, to (udaję, że) się znam ;).

Czubaszek, Karolak, związki, Nic tak nie dzieli jak wspólne spanie
Wysokie Obcasy Ekstra, str. 29

W wywiadzie pada też temat poczucia humoru - że kobiety i mężczyźni mają inne (zgadzam się), i że Monty Python śmieszy bardziej mężczyzn, niż kobiety (zgadzam się), i że absurdalny humor również śmieszy bardziej tych pierwszych (gówno prawda). A Czubaszek to niby co, chłop? Jak czytam jej totalnie absurdale opowiadania, to nie mogę złapać tchu, tak się śmieję ;). Moje absurdalne poczucie humoru jest znane równie dobrze, jak piszczenie w ekscytujących sytuacjach i miłość do czytania ;). I będę bronić poczucia humoru kobiet. My po prostu niekoniecznie lubimy żarty z nas samych (a mężczyźni to już w ogóle na tym punkcie są przewrażliwieni, ha!) ;). Moim niegdysiejszym stałym hasłem było Może ciebie i twoich kolegów to śmieszy... Najśmieszniejsze (sic!) było to, że potem tekst w podobnym stylu znalazłam w jakimiś artykule :D... No. Ja mam poczucie humoru, i znam kobiety, przez które płaczę ze śmiechu ;).

 
Co jeszcze w Wysokich Obcasach? Pozostając w temacie spraw damsko- męskich- Czubaszek uważa (i ja też!), że jak się ze sobą jest, to trzeba od siebie odpocząć. A nie, że praca w tym samym miejscu (zgroza!), wspólne WSZYSTKO, zero czasu dla siebie, żadnych własnych pasji, żadnego ja. Oszaleć można. I zabić (tę drugą osobę). Przecież nawet się nie zdąży zatęsknić...

A na koniec kolejna rzecz, z którą się zgadzam- że człowiek nie jest z natury dobry. Uważam, że jest tak samo dobry jak zły. I że ma prawo wyboru. Niestety, często wybiera ciemność, miast oświetlonej drogi dobra. Dlatego, tak jak Czubaszek, wolę psy od ludzi. I w ogóle zwierzęta.

Artykuł, i Czubaszek, polecam!
 
Marek Edelman, człowiek z natury nie jest dobry, wolę zwierzęta niż ludzi
 Wysokie Obcasy Ekstra, str. 30
...............................................................................................................................................
 
 Tyle na dziś. Idę piec kolejną partię pierników. Ten horror nigdy się nie skończy...



wtorek, 9 grudnia 2014

To znowu ja.

Jestem mistrzynią zarządzania czasem. Cudzym czasem. Idealnie wydaję dyspozycje- wszystkie cechy prozodyczne oraz mimika twarzy są u mnie głęboko dopracowane. Jeśli zaś chodzi o zarządzanie czasem  własnym... Cóż... Dziś mam wolne. Plany, jak zwykle, ambitne- pieczenie pierników, pisanie Różnych Ważnych Rzeczy... Co robię? Siedzę w wannie i przyglądam się swoim opuszkom palców, zastanawiając się, jakie to czary, że w wodzie tak się marszczą. A wychodząc z kąpieli, poważnie głowę się nad tym, czy zdążyłam się umyć żelem pod prysznic, czy może tylko w tej wannie leżałam (głowę myłam szamponem, pamiętam!). Mam ostatnio tyle na głowie, i tyle różnorakich mniejszych i większych zmartwień, że potrzebuję resetu. Co dziwne, resetuję się dość często, i zważywszy na sytuację i swoją osobowość- mało się martwię i stresuję (chyba, że jadę tramwajem bez biletu, koszmar!!!!!!!!!!). Jestem tak zrelaksowana, że aż... się martwię ;). Tym wstępem dążę, oczywiście, do tego, żeby się tłumaczyć z tak długiej blogowej nieobecności. Czasem jest tak, że mam tyle rzeczy do zrobienia, że... nie robię nic ;). A ostatnimi czasy, zajmowałam się pisaniem całkiem innych rzeczy, aniżeli posty blogowe. Szkoda, bo pomysłów w mojej głowie nie brakowało, a teraz gdzieś pouciekały. Trochę mi głupio, szczególnie, że niektórzy pytali, co to za zatrważająca cisza u mnie... Mogłam chociaż wrzucić post o mężczyznach, który zalega w roboczych od 3 miesięcy! Jeszcze go wrzucę ;)... A teraz- co u mnie? Zła wiadomość jest taka, że równo tydzień temu skończyłam 26 lat. Teraz to już bliżej niż dalej do... trzydziestki. Dobra (?) wiadomość jest taka, że ludzie oceniają mnie na rocznik '93, albo '96 - i to październik!. I że z oblewania tejże uroczystości, mam fantastyczne wspomnienia i zdjęcia- uwaga, uwaga, zawoalowana informacja- ładowarkę z aparatu mam! Nie, nie znalazłam w tej stajni Augiasza. Kupiłam nową, trudno. Przegapiłam złotą jesień, czekam na śnieg, żeby strzelać fochy... foty, znaczy. Poza tym, dużo czytam, więc mam Wam co polecać (a czego od półtora miesiąca nie robię, do cholery!). I jeszcze... mam nową czapkę! Z kocimi uszami (a potem się dziwię, że mnie za małolatę biorą...). Mam kocią czapkę, mam koty, mam Instagram, nie mam selfie z kotem... Jezu, trzeba zrobić zdjęcia (mówiłam już, że mam dużo roboty?)! Niestety, w przeciwieństwie do właścicielki, koty nie są amatorami fotografii. Przekupiłam je przysmaczkami, ale i tak były niezadowolone. Czarnuszka dosadnie pokazała mi, co sądzi o tym wszystkim- łącznie ze mną- wyrzygując mi się na próg... Żadne zdjęcie nie wyszło odpowiednio, nie nie! Czarnuszka cały czas robiła miny, a Hultaj patrzył na mnie jak na nienormalną (wcale nie miał racji!). Mój Boże. Kolejne zmartwienie do kolekcji...

 
................................................................................................................................................
Taaaaaaaaak, wróciłam do blogosfery.
 
 
A teraz idę robić pierniczki, bo... Święta też już idą- cieszycie się :)?
 
 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...