czwartek, 12 lutego 2015

Bo jak kran odkręcam, to mi się krople wykraplają*.

Zaspałam. We wtorek. Malowniczo, koncertowo. O 6.55 dzwoni (do mnie) budzik. Dzwoni, więc odbieram. Naciskam co popadnie. Czyli dwa razy zielony- chyba... Nie działa, nadal dzwoni. Orientuję się, że żeby wyłączyć budzik, należy nacisnąć czerwony przycisk. Robię to. Okazuje się, że taka kombinacja usypia budzik na amen, pomijając 17 moich pięciominutowych drzemek. Zasypiam. Budzę się. Natychmiast dopada mnie silne przekonanie, że coś jest nie tak. Słabą pospaniową dłonią sięgam po leżący obok telefon. Ósma czternaście. Nie wiem, jakie są dwa najpiękniejsze słowa, które można wypowiedzieć z samego rana zaspanym głosem. Pewnie kocham cię, albo zwyczajne dzień dobry, jeśli wypowiadane ładnymi ustami. Moje pierwsze dwa słowa? Ja pierdolę. Co dziwne, nie zrywam się, nie zaczynam w popłochu zakładać bielizny, dwóch różnych skarpetek, olewając rozczesanie włosów. Zasypiając ponad godzinę, nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko poddać się karmie, i jechać godzinę później, niż powinnam.
 
Kobieta pracująca jestem! Żadnej pracy się nie boję. Naprawianie kranu.
 
A poza tym, co u mnie? Próbuję zwolnić tempo. Trochę mi się udaje, bo są ferie, i mam mniej pracy, nie mam wolontariatu, lekcji hiszpańskiego i francuskiego. Nawet nie szłam ostatnio na lekcje pianina. Tylko na pole dance uczęszczam i nabijam kolejne siniaki na stopach, ramionach i biodrach. Udaję, że uprawiam slowblogging - że z własnego wyboru nie wrzucam trzech postów tygodniowo, tylko wysmarowuję wysmakowane zdania i składam je w coś wartego przeczytania (ha. ha.).
 
A w weekend była Iza! Miał być szał, imprezy, drinki z parasolką, karnawał w Rio na Górnym Śląsku. Skończyło się na tym, że wymieniłyśmy się zarazkami i w niedzielę obudziłyśmy się takie chore i z takim (kacowym?! jak to możliwe?!) bólem głowy, że zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby na pewno w sobotę nigdzie nie byłyśmy, czy może była TAKA impreza, że nawet nie pamiętamy, że w niej uczestniczyłyśmy. Zanim jednak nastąpił kac, próbowałam swoich sił w byciu Złotą Rączką. Bo od dłuższego czasu w łazience kapała woda. Musisz coś zrobić z tym kranem, powiedział M.- bo rachunki za wodę będziesz miała ogromne- dodał. Dlaczego w łazience kapie ci woda? - pyta inny, a ja mam ochotę powiedzieć, że dla KAPrysu, kurwa. Ale to później, bo najpierw, jak głupia, tłumaczę się ze swojej przestrzeni życiowej i z tego, że tu były wymieniane głowice, gałki i uszczelki i ciągle coś się psuje, i będę musiała kupić baterię, i że jasne, może mi wymienić, jeśli chce, ale to nie dziś. A z każdym kolejnym dniem, woda leciała większym strumieniem, w miednicy przybywało, licznik nabierał prędkości. Co gorsza, woda leciała nawet, gdy zakręciłam zawór. By zrobić herbatę, nadstawiałam garnek (aha, bo w tym samym czasie spaliłam czajnik) i dawałam sygnał (ani świetlny, ani dymny, ani komórkowy, zwyczajny, krzykiem) Izie: JUUUUŻ! Iza odkręcała zawór, czekała, aż spłynie wystarczającej ilości chlorowanego płynu z Goczałkowic i aż drugie: JUUUUŻ! pozwoli jej na fajrant. Śmiejemy się, że jak wyjedzie, będę musiała dać ogłoszenie, że najmę do pracy do manipulowania zaworem z wodą, ewentualnie do naprawy baterii. Nie wzywam hydraulika, bo wszyscy polscy przystojni hydraulicy już dawno emigrowali i teraz przepychają rury Francuzkom, a tu zostały stare dziady. Przylazłby taki, świecił rowem, śmierdział wódą, komentował moją nieporadność, a za wymianę uszczelki, zgarnął 50 złotych. Nie. Nie zgadzam się. Nie pozostaje mi nic innego, jak zmierzyć się z kranem w pojedynkę, w boju o niezależność. Otwieram skrzynkę z narzędziami (wcześniej, przewracając nie-swój-rower, kurwując na czym świat stoi, przeklinając w myślach wszystkie pedały rowerowe oraz owych pedałów właściciela, cedząc przez zęby, że mógłby pedały i resztę roweru zabrać.) i wyjmuję wszystkie możliwe klucze i śrubokręty. Manipuluję narzędziami, dokręcam głowicę. Nic to nie daję. Wymieniam głowice w łazience na te z kuchni. Zakrzykuję do Izy, że jak to naprawię, to żaden facet nie będzie mi już potrzebny.  Gdy wszystkie śrubki są na miejscu, powiadamiam Rudą, że nie kapie, na co ona pyta, czy odkręciłam zawór. Jasne, że nie. Odkręcam. Woda z baterii wypływa niczym Niagara, słyszę też głośny syk dochodzący zza ściany i jeszcze głośniejsze, strwożone: Maaaaaadziaaaaaaa! (ze strachu zapomniała, że zwykle mówi do mnie po nazwisku) Stóóóóój!!!!!!!!!!!! Wiedziałam, że nie zakręciłam głowic w kuchni, przecież. Nie przewidziałam jednak w moim humanistycznym umyśle, że jak zostawię tam taki otwór, to kranówka wytryśnie z niego radośnie w rytmie dubstepu, zalewając CAŁĄ kuchnię. Nie przesadzam, dobrze, że okna nie wybiło. Przychodzę obejrzeć straty. Wszystko pływa, ja umieram ze śmiechu, wyobrażając sobie jak ta woda wystrzela poziomo, strasząc Izę i cały mój zwierzyniec. Zmieniam gałki. Kiedy zawór jest zakręcony - kapie. Kiedy odkręcony - nie da się zakręcić wody gałką. Już się nie śmieję, wpadam w stan lekkiej irytacji. Zastanawiamy się wspólnie, komu zrobić przemiłą niespodziankę, zjawiając się z walizką i mini zoo na progu, mówiąc: sorry, mam w domu wszystko popsute, wprowadzam się, póki samo się nie naprawi. Postanawiamy też, że następnego dnia wykąpiemy się na basenie - czynu dokonujemy. Sauna i jacuzzi na chwilę polepsza nasz stan zdrowia, po południu możemy grać w gry (nie w domu, żeby nie słyszeć irytującego kapania).

W razie, gdybyście byli ciekawi... W poniedziałek poszłam po głowice. Wymieniam. Nie kapie. Moją pierwszą reakcją jest głośne radosne "TAAAAAAAAK!", tak dawno nie wykrzykiwane przeze mnie w ramach żadnej ogromnej satysfakcji. Potem skaczę i klaszczę w dłonie jak mała dziewczynka.
 
Ja sobie nie poradzę?
 
________________________________________________________________________________________
 
Skoro już żaden mężczyzna mi niepotrzebny, wpieprzam pączki. Dużo. Łudzę się jeszcze, o naiwna, że pójdą w cycki.
 

*tytuł to cytat. Z Maryli-Wtedy-Jeszcze-P-studentki-chemii-dużo-później-matki-Madeleine-autorki-bloga-tego.

przypis- moja mama ma jednouderzeniowe [r] - tak, wiem, że Wam to nic nie mówi... Nie drży jej to [r] jak powinno, przynajmniej nie zawsze, głównie wtedy, kiedy [r] się nagromadza. Matka logopedy, nieźle, nie?
Wykładowca jakichś chemicznych przedmiotów również cierpi na tę przypadłość, ale moja matka na pierwszych zajęciach tego nie wie. Matka- studentka robi jakieś czary mary z kranami, czegoś nie jest pewna, więc mówi do wykładowcy:
-Bo jak kran odkręcam, to mi się krople wykraplają (z tym swoim jednouderzeniowym [r])
Wykładowca myśli, że matka się z niego naśmiewa, przedrzeźniając go. Odpowiada ze złością (z tym swoim jednouderzeniowym [r])
-To dobrze, że jak pani kran odkręca, to się pani krople wykraplają!
Matka- studentka wyzywa go od chamów (w myślach, oczywiście).
Ale potem się lubią.
Bo jak tu nie lubić Matki logopedy-autorki bloga?
 
KONIEC.
 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...